środa, 30 listopada 2011

Jedni go nienawidzą, inni wielbią. A on... robi swoje

 


Nie boi się głosić kontrowersyjnych sądów. Potrafi słowem sieknąć niczym mieczem. Nie ma oporów, gdy trzeba zganić serial czy obsadę. Dlatego bywa niewygodny, budzi skrajne uczucia. Jedni go nienawidzą, inni wielbią. A on... robi swoje, a każda rola to perełka. Jan Nowicki był kolejnym gościem Klubu Filmowego Gali.
Jan Nowicki słynie z tego, że jest bohaterem i częścią anegdot, które często tworzy sam. 
Kiedyś, w komunie, do Krakowa przyjechał Krzysztof Zanussi z Witkiem Holtzem – specjalnie posługuję się nazwiskiem, bo to świadek – i zaproponował mi rolę w amerykańskim filmie kryminalnym. Otrzymać taką rolę w tamtej biedzie, fiu! „Ale ja nie znam angielskiego...” – zaniepokoiłem się. „Będzie pan mówił z akcentem, to jasne, znajdę panu nauczyciela” – odparł Zanussi, który zna 60 języków i 120 narzeczy afrykańskich, a jedna Rosjanka opowiadała mi, że mówił lepiej od niej. Ja na to: „A jeżeli ja się nauczę, a pan filmu nie nakręci, to ja jak ten chuj z tym angielskim zostanę?”. Minęły lata. Dowiaduję się, że to powiedział... Himilsbach. Minie kolejne 10 lat i okaże się, że to np. Andrzej Grabowski. Anegdoty fruwają.
Wszystko się miesza, współczesne czasy – żądza pieniądza, media, telewizja. 
Rzadko już się spotyka takiego Grabowskiego, Trelę czy Gajosa. Na ogół to się jakieś lebiegi i roloroby pojawiają, w oczach nic nie widać, żadnego kontaktu nie złapiesz, człowiek nie wie nawet, jak się ta „gwiazda” nazywa. To, co się porobiło, jeśli chodzi o drenaż mózgu i ogłupienie narodu, przechodzi ludzkie pojęcie. Seriale są absolutnym gównem i niszczą widownię. Kiedyś teatr był niesamowitą potęgą. Wmawiano nam, że jesteśmy inżynierami dusz ludzkich. Bo musisz wiedzieć, że komuniści lubili gołębie, dzieci i fotografie z artystami. W tej chwili aktorzy, nawet znakomici, nie grają na miarę swoich możliwości, bo otworzyło im się za dużo szans, także finansowych. Kiedyś Trela – jak by nie było – Konrad z „Dziadów”, lecąc do Londynu, przemycał dolary w obcasie – tacy byliśmy biedni, a licytowaliśmy się na książki, marzenia... No, a teraz tyle spadło z nieba...
Właśnie, jak to się stało, że wziął Pan udział w reklamie?
Lata mijały, a tu nic. Ani Pedros, ani Gajos, nic. Aż pewnego dnia dwa anioły, uśmiechając się tajemniczo, dają mi tekst do przeczytania. O przemijaniu, o tym i owym. Pojechałem na plan, a tu piękny Arab, choć Amerykanin, reżyser, przyczepa, banany, kawa, śliczna tłumaczka, charakteryzatorzy – jeden od Brando, drugi od Belmondo. Lekarz bez przerwy pyta, jak się czuję, aż w końcu myślę, że chłopu trzeba wyjść naprzeciw i mówię: źle. Dał mi coś na wzmocnienie. Krótko mówiąc, gwiazdorstwo. Trochę to trwało, bo reżyser był bardzo wymagający, ale, mój Boże, coś za coś.
A co Pan zrobił z forsą?
A co to Pana obchodzi? A zresztą niech będzie. Po pierwszym dniu zdjęciowym kupiłem sobie kawałek rzeszowskiej kiełbasy na Żoliborzu, bułeczkę, dwa piwka królewskie. Usiadłem na skwerze i obejrzałem się, czy ktoś nie widzi, że piję nielegalnie. Siedzę i myślę sobie: ponad 200 filmów nakręciłem, a dzisiaj leciał balonik i ja tak palcem zrobiłem w nim dziurkę za niezły grosz, Boże jedyny. Od razu gołębnik kupiłem, schody zmieniłem, buty podzelowałem. Zadzwoniła do mnie facetka z „Faktu” i pyta: „Co zadecydowało, że wziął pan udział w reklamie?”. „Najpierw zadzwoniłem do Depardieu: »Kochany, wziąć?«. A on: »Oui, oui«. Ale myślę sobie: Francuz, alkoholik, niezrównoważony... Zadzwonię do Sophii Loren. Ona mówi: »Frutti di mare, Giovanni, dolce vita!«. To jeszcze Banderas: »Oh, Dios, si, amigo, si«. I Claudia Schiffer na wszelki wypadek: »Jawohl, Hans, naturlich«. A, i jeszcze Paul Newman – nie odebrał, bo nie żyje. Krótko mówiąc, światowa czołówka mnie przekonała. Skromnie wobec tego wyszedłem naprzeciw zapotrzebowaniom i wziąłem, co dali”.
Wróćmy do miejsca i czasu naprawdę skromnego, w którym jest Pan młody i coś Pana wygania z Kowala do wielkiego Krakowa. Co? Talent, przymus, marzenie?
Kto by w latach pięćdziesiątych miał marzenia? Jeść się chciało, napić się chciało. Nie było telewizora, to trzeba było kochać życie. Nawiasem mówiąc, kochaliśmy w trzech miejscach, bo były trzy cmentarze – nasze miejsca miłości. Tam się chodziło na spacery, wolno, bo zakochani chodzą wolno, trzymało się za rękę długo, zanim człowiek włożył rękę pod spódnicę. Do dziś uważam, że nikt tak pięknie nie integruje żywych jak zmarli, którzy mają jedną cudowną właściwość – nie odzywają się w ogóle.
Życie zaczyna się po pięćdziesiątce. Słyszał Pan tę sentencję Olafa Lubaszenki? 
Nie ma gorszej cholery jak autorytet. Co oni wiedzą, ci starcy? W ogóle myślę, że zajmowanie się jakimkolwiek czasem w tył i przód nie ma sensu. Żyję z dnia na dzień. Po co mi czekać na jakieś szanse? To niepotrzebne, zwłaszcza jak już się ma piękną kobietę, która nigdy nie umrze, „Przegląd Sportowy” w prawej ręce, dzieci, które mają dzieci i nawet psy są już dorosłe. Trzeba kochać, być bezmyślnym czasem, nie planować, a i tak nigdy nie wiadomo, bo starzy nieraz żyją tak długo, że trzeba ich prawie zastrzelić. Taki generał, nawet polski, potrafi mieć dziewięćdziesiąt parę lat, ledwie się tli, ale żyje. Czy to z powodu dotlenienia na tych manewrach? Nawet Jaruzelski, cegłą dostał i żyje, a walnąłbyś takiego aktora czy poetę, to od razu padnie. Jak się to ma do Pana Boga? Nie rozumiem.
— rozmawiał Andrzej Sołtysik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz