piątek, 10 lutego 2012

Auschwitz oczami esesmanów

Ślad, który nie może ulec zatarciu



Świat wczoraj i dziś. Zupełnie inny, ale jednak coś z niego zostało. To miejsce - Auschwitz-Birkenau, które jak żaden inny obóz uświadamia nam, co wydarzyło się 70 lat temu na dobrze znanych nam terenach. Niby wiemy, czym był holokaust, ludobójstwo na masową skalę - publikacji na ten temat nie brakuje, ale te czarno-białe historyczne fotografie w zderzeniu z kolorową współczesną rzeczywistością przedstawione w albumie "Auschwitz-Birkenau: Miejsce, na którym stoisz" mogą sprawić, że naprawdę odczujemy istotę tej tragedii.

O tragedii, o zdjęciach i przede wszystkim o tym, dlaczego temat holokaustu jest wciąż tak aktualny i tak frapujący opowiada autor fotografii - Paweł Sawicki. 


WP: Skąd wziął się pomysł na stworzenie takiej publikacji?

Paweł Sawicki: Pomysł wyszedł od dyrektora Muzeum Auschwitz, Piotra M.A, Cywińskiego, który chciał spojrzeć na album Auschwitz, czyli ten najważniejszy dokument wizualny zagłady, z zupełnie innej strony. To wielki cud, że te historyczne zdjęcia w ogóle przetrwały. Ich historia jest niemal nieprawdopodobna. Lili Jacob, kobieta, która widnieje na jednym ze zdjęć w albumie, znalazła go zaraz po swoim wyzwoleniu w odległym od Oświęcimia o ponad 600 kilometrów obozie Dora. Leżała w jakimś baraku, była wycieńczona i szukała jakichś koców, aby się ogrzać. Szukając wokół siebie znalazła właśnie ten album. Zaczęła go przeglądać i nagle zauważyła, że na fotografiach znajduje się jej rabin, jej społeczność, rodzina, ludzie, których zna i w końcu ona sama. 


Jak ten album się tam znalazł?

Tego do końca nie wiemy. I nie wiemy też, dlaczego właściwie powstał. Podejrzewamy, kim mogli być autorzy tych zdjęć – esesmani Ernst Hoffmann lub Bernhard Walter. Może pracowali razem. Jeden z nich, zapytany w sądzie o to, czy wykonywał zdjęcia, nie przyznał się. Drugiego nigdy nie udało się złapać. To byli oficjalni fotografowie obozu, którzy mieli tam swoją pracownię. Zajmowali się wszelką działalnością dokumentacyjną, ale na wykonanie takich zdjęć ktoś musiał wydać pozwolenie, bo generalnie dokumentowanie eksterminacji było całkowicie zabronione. Nie jest to normalna sytuacja, że esesmani wchodzą z aparatem na rampę i robią zdjęcia transportu, który właśnie przyjechał, który skazany jest na zagładę i idą za nim krok w krok. Nie wiemy, czy były one robione w celu propagandowym, czy jest to pamiątka. I raczej się nie dowiemy. Widać jednak ewidentnie, że są to fotografie zamierzone, nie są robione z ukrycia. Sporo czasu zajęło ich zrobienie, prawdopodobnie nie jest to dokumentacja tylko jednego transportu. Na pewno praca ta nie była wykonywana przez amatorów, ci esesmani znali się na fotografii, kadry nie są przypadkowe. Widać również, że autorzy zdjęć wchodzili na wagony, żeby zyskać lepszą perspektywę. Z technicznego punktu widzenia to naprawdę dobry fotoreportaż. Mamy zatem dokument prawie 200 zdjęciowy, który nazywany jest „Albumem Auschwitz” lub „Albumem Lili Jacob”. Ta kobieta przez wiele lat miała go ze sobą, a w latach 80-tych oddała go Yad Vashem. Są to jedyne zdjęcia dokumentujące zagładę.


Ale nie do końca.

Tak. W albumie widać granicę, której esesmani nie mogli przekroczyć, czyli drzwi budynku krematorium. Na zdjęciach nie ma śmierci. Nie ma też tego, co zwykle chcemy kojarzyć z Auschwitz – terror, ujadanie psów, cierpienie, horror. Należy pamiętać, że zdjęcia pochodzą z lata 1944 roku, kiedy Auschwitz jako fabryka śmierci jest już doskonale naoliwioną maszynerią. W ciągu tych trzech letnich miesięcy Niemcy deportowali do Auschwitz ponad 400 tysięcy Żydów z Węgier. Większość z nich zamordowano natychmiast po przyjeździe. Czyli 1/3 ofiar Auschwitz zginęła w ciągu tych kilku miesięcy. Słynną dziś rampę zbudowano tam przecież po to, żeby pociągi mogły podjeżdżać niemal pod same krematoria. 

Ktoś jeszcze, oprócz Lili Jacob, rozpoznał siebie na tych zdjęciach?

W albumie są osoby, które można zidentyfikować z imienia i nazwiska, kilka z nich to krewni Lili Jacob. Kilku esesmanów również udało się zidentyfikować. Także trzech więźniów holenderskich, którzy na jednym ze zdjęć są ubrani w pasiaste stroje. Ale większość z tych ludzi prawdopodobnie już nie żyje, ogromną część zamordowano w komorach gazowych w ciągu 1-2 godzin po wykonaniu tych zdjęć.


Jaka jest idea albumu?

Celem jest pokazanie tej autentycznej przestrzeni, że ona naprawdę istnieje, że to wszystko wydarzyło się w bardzo konkretnych miejscach. Są tacy, którzy mówią, że holokaust to mistyfikacja. Zatem moja praca polegała na odnalezieniu w przestrzeni byłego obozu Birkenau tych samych miejsc, które są na fotografiach archiwalnych. Na początku myślałem, że to w zasadzie zadanie niewykonalne. Założeniem było znalezienie dokładnie tego samego kadru, a wiedząc, że Birkenau dziś to przede wszystkim wielkie pole ruin, wydawało mi się to niesłychanie trudne. I tak wyglądała moja praca. Z wielkimi wydrukami zdjęć chodziłem po ogromnym terenie i niczym detektyw oglądałem każdy fragment terenu. Okazało się, że odnaleźć można jeszcze sporo miejsc, ale wymagało to dużo czasu. 

Jak już trafiłem w dobre miejsce, to przyszła kolej na zrobienie zdjęcia. Tu też pojawiły się problemy. Okazało się, że esesmani bardzo często fotografowali z podwyższenia, prawdopodobnie z samochodu lub z jakiegoś stołka. Moje pierwsze zdjęcia były nieudane, bowiem miałem zbyt niską perspektywę. Potem za każdym razem musiałem nosić ze sobą drabinkę. Człowiek, który o wczesnej porze porusza się samotnie z drabinką po tym wielkim terenie budził zdziwienie i zainteresowanie zwiedzających. Kolejnym problemem było światło. Starałem się, aby na współczesnych zdjęciach było ono podobne. Wiele z historycznych fotografii wykonano rano. Ja też starałem się pracować w godzinach porannych. Po trzecie założenie było takie, że nie robimy komputerowego retuszu. Chodziło przecież o pokazanie autentyzmu miejsca. Musiałem zatem dodatkowo uważać, żeby przestrzeń była pusta, bo na tej pustce bardzo mi zależało. To była naprawdę ciężka praca, gdzie trzeba było wziąć pod uwagę wiele detali.


Dlaczego kolorowe, a nie czarno-białe?

Taki był zamysł, żeby pokazać dzisiejszą rzeczywistość. Kolor pozwala człowiekowi na lepsze odnalezienie się tu i teraz. Poza tym my tę historię znamy jako czarno-białą. Zarówno holokaust, jak i II wojnę światową. Nagłe zderzenie z kolorem budowanym na czarno białej symbolice nie jest łatwe. Ponadto zaakceptowanie tego, że wtedy było ciepłe lato, świeciło słońce i naprawdę był bardzo przyjemny dzień jest niezwykle trudne. Tego przyjemnego dnia transport przyjechał, esesmani zrobili swoje i kilka tysięcy ludzi zostało zamordowanych. Ładna pogoda nie przeszkadzała Niemcom w wykonywaniu swojej pracy. Kolor pokazuje, że to jest tutaj, ze to miejsce jest namacalne i ta świadomość sprowadza nas na ziemię, bardzo gwałtownie.


Jak się Pan czuł szukając tych miejsc, stojąc na nich, mając świadomość, że kiedyś przebywało tam tyle ofiar zagłady?

Było to trudne, ponieważ z jednej strony musiałem w pewnym sensie wcielić się w tego, który stał za aparatem. Ten człowiek przecież dobrze wiedział, co się stanie z tymi ludźmi i miał za zadanie po prostu zrobić zdjęcia. Najpierw zatem musiałem przybrać postawę czysto techniczną - znaleźć miejsce, wymierzyć kadr, wykonać swoją pracę. Ale później, gdy wracałem po paru godzinach do komputera i zaczynałem przeglądać zdjęcia – np. to z rampą, na której stoi kilkaset osób, gdzie część z nich już maszeruje w kierunku krematorium i zaraz zostanie zamordowana, w innym miejscu jeszcze trwa selekcja, gdzie indziej ktoś siedzi i odpoczywa, nieopodal stoją wózki dziecięce – czyli proces zagłady trwa… I potem patrzyłem na zdjęcia, które wykonałem, to natychmiast dostrzegałem tę ogromną pustkę, wróciłem do źródła, do tej tragedii, która jest obecna w każdym metrze kwadratowym tego miejsca. To historyczne zdjęcie jest w pewnym sensie pamiątką po ludziach, którzy mieli nieszczęście tam być, ale przed śmiercią zostali sfotografowani i to się zachowało. Dla mnie ten kontrast – dzisiejsza pustka i ten historyczny harmider, ruch, tłum… To było bardzo frapujące. Nie byłem tylko wykonawcą jakiejś pracy technicznej, ale bardzo to przeżyłem i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. 


Ludzi już nie ma, ale miejsce pozostało, oczywiście w naruszonym stanie.

Zdjęcia pokazują siłę autentyzmu tego miejsca. W większości obozów zagłady nie mamy tego namacalnego dowodu. Zostały one całkowicie zniszczone. Auschwitz zachował się w tym stopniu, że możemy go rozpoznać geograficznie. Na końcu albumu jest również mapka, która dokładnie pokazuje, gdzie zostały wykonane zdjęcia. Tu nie ma przestrzeni muzeologicznej, nie ma wystawy, to jest autentyczne miejsce, teren niemalże nietknięty, nieskażony żadną warstwą symbolizmu. Nagle człowiek, który tylko czyta o tych okropnych rzeczach sprowadzony jest do konkretnej przestrzeni, która naprawdę istnieje. To także jedna z możliwych interpretacji tytułu albumu: „Miejsce, na którym stoisz”.


W ciągu ostatnich kilku lat powstała masa najróżniejszych publikacji dotyczących holokaustu. Ta tendencja nie mija. Skąd tak ogromna potrzeba mówienia o tym, co się wydarzyło i tworzenia tak wielu publikacji na ten temat?

Jest w tym bowiem coś więcej niż tylko fakt. Holokaust jest już nie tylko ważną lekcją historii. To wszystko przekształca się w uniwersalną lekcję o człowieku jako takim. Te wydarzenia prozokują do stawiania pytań dotyczących człowieka jako ofiary, świadka, ale, co jest najbardziej frapujące - człowieka jako sprawcy. Esesmani dehumanizowali swoje ofiary. My dziś mamy tendencję do dehumanizowania esesmanów. Ale nie możemy patrzeć na nich jak na nie-ludzi, potwory. Niestety to też byli ludzie, tacy jak my. Okazuje się, że są warunki, w których człowiek staje się sprawcą. Że ludzie wychowani w zachodniej cywilizacji są w stanie wybudować Birkenau, wymyślić system, który będzie funkcjonował jak w zegarku. Przyjeżdża pociąg i po trzech godzinach jest po sprawie. Cała myśl człowieka, którą my chcemy postrzegać jako twórczą i kreatywną, może być wykorzystana zupełnie inaczej. Jest inżynier, który projektuje piec krematoryjny, jest architekt, który rysuje plan komory gazowej – to ludzie wykształceni, myślący, którzy skończyli uniwersytet.

To jest naprawdę precedens w historii ludzkości. Nigdy wcześniej nie miała miejsca masowa zagłada ludzi trującym gazem na masową skalę. Włączony w to został cały przemysł, system logistyczny, system komunikacji, który miał przynieść oczekiwany efekt - śmierć. 


I pojawia się pytanie - co my z tym robimy? Czy ludzkość się czegoś na tym uczy? 

Holokaust przewartościował wszystko. Po I wojnie światowej wydawało nam się, że stworzyliśmy świat, który jest fantastyczny, ale potem niespodziewanie przychodzi druga, jeszcze większa tragedia. Auschwitz stało się więc fundamentem nowej Europy. Obecny system jest tworzony po to, żeby to wszystko się nie powtórzyło. Ale paradoksalnie to hasło „nigdy więcej” czasami wydaje się być słowami rzucanymi w pustą przestrzeń. Bo co się wydarzyło nie tak przecież dawno w Rwandzie? Tam zamordowano ok. miliona ludzi. Nie za pomocą gazu, ale maczet, noży, siekier… Ta świadomość boli. Tym bardziej, że w świecie szybkiego przekazu informacji, w świecie mediów nie możemy, tak jak niektórzy Niemcy podczas wojny, powiedzieć, że o czymś nie wiemy, że nie zdajemy sobie sprawy z tego, co się wokół nas dzieje. Jak dziś ktoś powie, że o czymś nie wiedział, to jest to śmieszne. 

I co my z tym robimy? Gdzie jest głos tych ludzi, którzy co roku przechodzą przez Muzeum Auschwitz, przez inne miejsca pamięci, przez muzea na całym świecie? Czy to doświadczenie coś w nich zmienia, czy powoduje, że chcą coś zmienić?


Może ta sytuacja za mało przystaje do ich codzienności?

Edukacja w Muzeum opiera się na trzech zasadach: pamięć, świadomość, odpowiedzialność. I to trzecie założenie jest zawsze najtrudniejsze do zrealizowania – jak pokazać młodemu człowiekowi, że może być za coś odpowiedzialny. Ludzie oczywiście powiedzą, że nic nie mogą zrobić, nie mają armii, nie mogą zarządzać państwem i wojskiem, nie mają wpływu na nic. Ale to nie o to chodzi. My pytamy inaczej - jeżeli słyszysz, że w domu obok dzieje się coś złego, to czy dzwonisz na policję czy nie robisz nic? Nie trzeba od razu być prezydentem, można zostać wolontariuszem, pomóc komuś w potrzebie. Jest mnóstwo małych rzeczy, które od nas zależą. Wierzę w to, że w człowieku, który przechodzi przez Auschwitz coś jednak zostaje, jakaś refleksja, ale obserwując, co się wokół dzieje, nie jest tak kolorowo, jak bym chciał. 

Dziękuję za rozmowę.

Z Pawłem Sawickim rozmawiała Ewa Jankowska

Blitzkrieg żywych trupów. Wśród oscarowych faworytów nie przegap "Rammbocka"

W piątek na ekrany kin wchodzą aż trzy filmy walczące o Oscara w najważniejszej kategorii, lecz wcale nie mniej ciekawie jest w kinach studyjnych. Tam zobaczymy "Rammbock", niemiecki horror o żywych trupach.


Rammbock

Choć stwory z filmu "Rammbock" Marvina Krena, technicznie rzecz biorąc, nie są zombie, to sama konstrukcja fabuły przywołuje na myśl niezliczone filmy o nieumarłych monstrach, których jedynym instynktem jest wiecznie niezaspokojony głód ludzkiego ciała.


Rammbock

Zabrzmi to zapewne jak truizm, ale dzisiaj trudno nakręcić dobry zombie movie, bowiem konwencja wypaliła się przed laty i nawet mistrz kina grozy, George A. Romero, autor słynnej "Nocy żywych trupów", odcina kupony od dawnych osiągnięć. Kren nie jest na polu podobnych filmów nowatorem, lecz jego średni metraż jest ciekawy z uwagi na ciekawie napisane postaci i świetną inscenizację.


Rammbock

Brudne, śmierdzące podwórko w jakiejś podrzędnej berlińskiej dzielnicy staje się areną walki o życie. Poczciwiec Michael, typowy everyman, przyjeżdża do niemieckiej stolicy z zamiarem odnalezienia dawnej ukochanej. Pech chce, że kiedy tylko przekracza próg jej mieszkaniauaktywnia się nieznany medycynie, błyskawicznie rozprzestrzeniający się wirus. Podnosi on poziom adrenaliny we krwi nosiciela, a infekcję wywołuje nawet małe zadrapanie przez zakażonego. Michael, wraz ze spotkanym pomocnikiem hydraulika, usiłuje znaleźć sposób na wydostanie się z koszmarnej kamienicy, opanowanej przez chorych szaleńców.





Kren znakomicie pokazuje ludzkie zachowania w obliczu zagrożenia. Zamiast rzucać się do walki z zombie z nożem od masła w ręce, mężczyźni przebijają ściany, opracowują plany ucieczki, negocjują z sąsiadami, wreszcie wydostają na dach. Niepozbawiony czarnego humoru "Rammbock" to przemyślany, dynamiczny horror z europejskiego podwórka, w którego niespełna sześćdziesięciu minutach zamknięto pełnometrażową dawkę napięcia.

Wisława Szymborska spoczęła na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie

(fot. PAP)

Poetka Wisława Szymborska, laureatka literackiej Nagrody Nobla, została w czwartek pochowana na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. "Żegnamy poetkę pogodnej strony świata" - powiedział podczas uroczystości prezydent Bronisław Komorowski.
W południe z Wieży Mariackiej zamiast hejnału popłynęła melodia utworu "Nic dwa razy się nie zdarza", napisanego do wiersza Wisławy Szymborskiej, który miała w swoim repertuarze Łucja Prus. Utwór zagrał na cztery strony świata Marian Magiera, pierwszy trębacz Capelli Cracoviensis.
W uroczystościach pogrzebowych, które miały charakter świecki, uczestniczyli prezydent Bronisław Komorowski z małżonką, premier Donald Tusk, marszałek Sejmu Ewa Kopacz, marszałek Senatu Bogdan Borusewicz oraz minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski. Poetkę żegnali także przyjaciele, pisarze, poeci, tłumacze jej poezji i czytelnicy jej wierszy.
W kondukcie żołnierze nieśli wieńce i odznaczenia państwowe, w tym Order Orła Białego, którym WisławaSzymborska została uhonorowała przez prezydenta w styczniu 2011 r. "Nie jest łatwo żegnać poetkę, noblistkę, damę Orderu Orła Białego, bo wiemy, że nie ceniła sobie oficjalności, że żałowała czasu na ceremonie. Chciała mówić i uczyła nas jak mówi zwykły człowiek: prosto, krótko, szczerze, ale nie kryjąc własnych uczuć i emocji" - mówił prezydent Komorowski.
Prezydent podkreślił, że poetka pozostawiła nam wielki dar. "Pozostawia nam zapisaną w wierszach własną umiejętność dostrzegania wokół siebie zwykłych, drobnych nawet okruchów piękna i radości świata. Tych okruchów zawsze wartych zadziwienia, zawsze wartych przeżycia, a czasem wartych uśmiechu i ironii. Pozostawia nam dar pogodnej refleksji nad nami samymi, nad zwykłym człowiekiem. Dlatego żegnam Wisławę Szymborską, poetkę pogodnej strony świata" - powiedział Bronisław Komorowski.
Prezydent Krakowa Jacek Majchrowski mówił, że poetka nie była rodowitą krakowianką, ale krakowianką z wyboru. "Tutaj odpowiadał jej klimat, tu odpowiadali jej ludzie, tu odpowiadała jej atmosfera. Była krakowianką z miłości do tego miasta. Z miłości, która była miłością w pełni odwzajemnioną" - powiedział Majchrowski dodając, że poetka spotykała się z miłością ludzi na ulicach, spotkaniach i festiwalach. "Była osobą wyjątkową, skromną, taką jak każdy z nas. Mimo zaszczytów, laurów, orderów nie wywyższała się" - podkreślił żegnając honorową obywatelkę Krakowa w imieniu wszystkich mieszkańców miasta.
W imieniu środowiska literackiego zmarłą pożegnał przyjaciel, poeta Adam Zagajewski. "Wisława Szymborska była humanistką. Przeżyła straszliwą wojnę, poznała dwa totalitaryzmy, ale nie wybrała milczenia" - mówił. "Wybrała taki sposób mówienia, który nigdy nie prowadził do gadulstwa, tylko do mądrości. Była zawsze zwięzła, nawet w przemówieniu noblowskim, które było nieco za krótkie i musiało być uzupełnione lekturą wierszy. Była poetką dyskretną, ironiczną, niekiedy tragiczną, ale to właśnie jest humanizm - mówić odważnie, także nad przepaścią, nie pozwalać sobie na wygodną, a nieraz modną rozpacz, znajdować pociechę w czymś, co nie ma nazwy, co kryje się w wielkiej sztuce, w wielkiej literaturze, w ludzkiej duszy i w ludzkim rozumie" - powiedział Zagajewski.
Michał Rusinek, który przez kilkanaście lat był sekretarzem noblistki mówił, że poetka widząc zebranych na pogrzebie zapewne myśli, że znaleźli się tu przypadkiem w drodze na jakiś ważny mecz.

"Niedługo przed śmiercią mówiła pani, że miała dobre, długie, ciekawe życie i szczęście do ludzi, do przyjaciół. Była pani za to wdzięczna losowi i pogodzona z tym, co miało się stać. Ciekawe, co pani teraz robi? Zakładała pani, że w wersji pesymistycznej będzie siedzieć pani gdzieś przy stoliku i pisać dedykacje, a w wersji optymistycznej, no cóż, w niebie jest podobno pani ulubiona Ella Fitzgerald, więc pewnie słucha jej pani teraz, paląc papierosa i pijąc kawę. Ale równocześnie, na szczęście dla nas, wciąż może być pani z nami. Zostawiła nam pani sporo do czytania i sporo do myślenia. Dziękujemy, pani Wisławo!" - powiedział Rusinek.
Prowadzący ceremonię Andrzej Seweryn podkreślił, że dla wielu z nas Wisława Szymborska - "wielka dama poezji" - pozostanie "człowiekiem wielkiej skromności i niezwykłego ciepła, jakie otacza ludzi dobrych i mądrych".
W momencie składania urny do grobu zabrzmiał utwór "Black Coffee" Elli Fitzgerald, którą zmarła poetka szczególnie lubiła. Kondolencje nadesłał metropolita krakowski kard. Stanisław Dziwisz. Wśród wieńców był teżwieniec z 89 białych róż od boksera Andrzeja Gołoty, któremu poetka kibicowała.

Ceremonia trwała ok. 40 minut, według organizatorów uczestniczyło w niej ok. 8 tys. osób. Po uroczystości na Cmentarzu Rakowickim przedstawiciele władz i przyjaciele poetki spotkają się w Sukiennicach.
Wisława Szymborska zmarła 1 lutego w swoim krakowskim mieszkaniu. Odeszła spokojnie, we śnie. W lipcu skończyłaby 89 lat. Była poetką, tłumaczką, eseistką, członkiem założycielem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, członkiem PAU, laureatką literackiej Nagrody Nobla 1996, członkiem PEN Clubu oraz Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. 

sobota, 21 stycznia 2012

Poddać się zdążysz w każdej chwili.

Według błędnego mniemania na sukces trzeba ciężko pracować. Trzeba pracować na sukces, ale wcale nie ciężko. Idąc za tym błędnym przekonaniem ludzie poddają się po kilku nieudanych próbach.

Często zawrócenie z drogi poddanie się przychodzi łatwo, mija kilka lat i okazuje się, że decyzja o poddaniu się była największym błędem mojego życia. Czy zatem poddanie się u progu działania ma sens?
Wiele osób podejmuje jakieś działanie w przeświadczeniu, że nic nie przychodzi łatwo. Że ciężka praca nad sobą pomaga w przezwyciężeniu wszelkich problemów. Można tu wymieniać wiele przykładów działania, gdy ktoś podejmował się czegoś, ale zauważywszy, że ten sposób nie działa, natychmiast znajdował inny.
Jeden z bogatszych ludzi na świecie zaczynał od wytapiania złota z układów scalonych. Zawartość złota w takich kostkach była znikoma, ale pomysł miał dobry. Uzyskawszy odpowiednią kwotę przestał zajmować się żmudnym wytapianiem złota i zaczął robić coś innego. Gdyby poddał się już na początku nie uzyskałby potrzebnej kwoty, żeby móc dalej działać.
Program edukacji w szkole nie tworzy społeczeństwa inteligentnego. Rozwój także zależy od nas samych. Każdy z nas jest podobny i nie ma ludzi mniej lub bardziej inteligentnych z założenia. Inteligencję się rozwija, albo nie. Dlaczego jednak zawsze mówimy, że to jest ciężkie?
Wielu stawia na naukę w szkołach. Zdobędzie papierek, a wiedza uleci, bo nie jest odpowiednio wykorzystana. To czego tu się nauczyłem nie jest mi do niczego potrzebne w życiu. Tak jak nauka języka obcego, którego ani razu nie użyje. Ten język zapominam po kilku latach. Po co więc uparcie uczyłem się tego języka?
Poddanie się tylko dlatego, że jest nie tak jak chciałem, niczego nie zmienia, a tylko sprawia, że się cofam.
Czy znacie kogoś, kto urodził się i wszystko miał podane na tacy? Czy jakiś znany wynalazca za pierwszym razem wynalazł to czego chciał? Wszystko polega na wielokrotnych próbach, bo właśnie uparte działanie jest jakby testem dla nas czy zasługujemy na to, co chcemy osiągnąć. Gdyby Edison skończył na przedostatniej próbie, nie wynalazłby żarówki. Tylko wytrwałość przynosi efekty. Wielu ludzi pracując nad czymś po jakimś czasie nieudanych prób myśli o poddaniu się. Mało kto rozumie, że być może nie jest to odpowiedni czas na jego sukces.
W jakiś sposób świat nie sprzyja ludziom, którzy dążą do sukcesu w uczciwy sposób. Nie tylko spadają im kłody pod nogi, ale też znoszą wyśmiewanie innych ludzi. I właśnie takie czynniki często prowadzą do poddania się. Nie zawsze wszystko jest takie na jakie wygląda. Po deszczu zawsze wychodzi słońce…

Hip Hop - początki

Jednym z najbardziej wpływowych "ruchów" jakie powstały w historii muzyki bez wątpienia jest hip hop. Choć niektórzy sądzą, że hip hop umarł jest to nieprawda. Kultura ta nadal żyje i zawsze będzie w sercach wielu ludzi stanowić sposób na życie, formę ekspresji, wyrażania samego siebie. Warto poznać korzenie hip hopu.

Na początku lat 70-tych XX wieku w południowym Bronxie, dzielnicy pełnej przemocy i narkotyków pojawiły się pierwsze korzenie kultury hip hop. Pionierem i prekursorem narodzin hip hopu jest Kool Herc, który miksował płyty z muzyką na swoich soundsystemach, podczas ulicznych imprez. Kool Herc emigrował z Jamajki i stamtąd przywiózł do Nowego Jorku zwyczaj miksowania płyt oraz rozkręcania imprezy przez wypowiadanie rytmicznych okrzyków. Próba nawiązania kontaktu z publicznością miała formę rymowanego slangu, polegała na komentowaniu imprezy, pozdrawianiu znajomych, namawianiu ludzi do zabawy i przerodziła się w późniejszym czasie w tworzenie rymów, czyli MC-ing (razem z muzyką jako Rap). Największy wpływ na rozwój kultury hip hop miał "breakbeat", czyli połączenie ze sobą dwóch fragmentów utworów, tworzących muzyczny kolaż. Fragmenty te złożone są z rytmu perkusji i stały się "trzonem" dla dalszego rozwoju kultury hip hop. Sama nazwa hip hop narodziła się w 1978 roku i powstała od terminu "hip hoppers" jakiego używał Keith "Cowboy" Wiggins. W późniejszym czasie stwierdzenie zaczęło być kojarzone z powstającą kulturą i tak właśnie narodził się hip hop. Jednym z "ojców chrzestnych" hip hopu jest DJ Afrika Bambaataa, który wprowadził pojęcie czterech filarów kultury hip hop: rap, DJing, b-boying i graffiti. Można także wyróżnić piąty element, którym jest wiedza.

Rap

Rap pochodzi od rapowania, inaczej MC-ing, czyli wypowiadanie słów do rytmu(zwanego beatem) w postaci rymów. Wypowiadane słowa podążają rytmicznie za uderzeniami beatu. Tematyka tekstów w rapie jest nieograniczona. Choć rap słynie z buntu i tekstów poruszających tematykę otaczającej nas rzeczywistości, a zwłaszcza ciężkiego życia w getcie(stamtąd się wywodzi) to tak naprawdę teksty traktują o wszystkim.
"Jest późno w nocy, ja znów piszę, te linie,
oddany sztuce jak writer, który pisze swe imię.
To nie minie mi, hip-hop wpłynął na głębokie wody,
odpadły ofiary losu i ofiary mody."
Dj-ing

Dj-ing, inaczej turntablizm to sztuka polegająca na tworzeniu scratchy oraz beat jugglingów. DJe używają do tego gramofonów i płyt winylowych. Za twórcę "skreczu" uważa się Grand Wizard'a Theodore'a, który po reakcji swojej matki na zbyt głośno grającą muzykę zatrzymał winylową płytę ręka i zaczął nią poruszać w przód i w tył w momencie uderzenia perkusji. Do najbardziej znanych i wpływowych DJów zaliczamy także twórcę "breaków" DJ Kool Herca oraz innych słynnych turntablistów jak: Grandmaster Flowers, Grandmaster Flash i Grandmaster Caz. Po nich nastała kolejna era DJów, którzy wnieśli wiele do tutntablizmu.
"A dziś dj'ów więcej niż grzybów po deszczu chyba,
ale żaden nie zagra jak Deszczu[DJ Deszczu Strugi - przyp.aut], nawet po grzybach."
B-boying

B-boying to rodzaj tańca nazywany inaczej breakdance. B-boying to skrót od break(dance) boy i oznacza osoby tańczące breakdance. Można więc powiedzieć, że chłopak tańczący breakdance to b-boy, natomiast kobieta zajmująca się b-boyingiem nazywana jest b-girl. Początki breakdence sięgają lat 60-tych, kiedy to James Brown wylansował pierwszy tak zwany "freestyle dance". Nie można było jeszcze wtedy mówić o technikach, stylach a jedynie "wygibasach", które jednak zaczęto naśladować w gettach na Bronxie, czy Harlemie i nadawać im własny styl oraz tworzyć nowe figury. Pierwsze ekipy odpowiedzialne za rozwój breakdance i nadanie mu własnego stylu to: Nigger Twins, Clark Kent, Zulu Kings. Następnie pod koniec lat 80-tych powstały kolejne ekipy jak Rocksteady Crew a także NY City Breakers, które poprowadziły b-boying przez "złoty wiek" b-boyingu, czyli lata 80-te.
„To był Broken Glass pierwsza edycja Electro i break kielecka propozycja.
Baton, Wembley, Bioły, Spinxu, Norbert wszyscy na punkcie tańczenia mieli niezłą korbę."
Graffiti

Graffiti to ekspresja wizualna, która swoje korzenie ma jeszcze w latach 60-tych XX wieku. Wtedy swoje terytorium przy pomocy napisów na ścianie oznaczały uliczne gangi takie jak Savage Skulls, La Familia czy Savage Nomads. Jednak graffiti w takiej formie jaką znamy dzisiaj przyszło na świat w 1970 roku. Miało to miejsce w Nowym Jorku, kiedy to podczas postoju pociągu w podziemnej linii metra New York City Transit został on "ozdobiony" kolorowym Graffiti z prawdziwego zdarzenia. Pierwsi graficiarze to: Phaze II, Blade, Lady Pink, Lee, Dondi, Trap: Duro, Duster, Kid Panama, Taki 187(napisano o nim artykuł w The New York Times).
"Tępić tych, którzy przeciw graffiti uprawiają loby
Wielu to robi, choć żaden nie jarzy
Na ch*ju se namaluj - słyszałem wiele razy
Dobre style, żadne bohomazy"


Hip hop jest dzisiaj znany na całym świecie i wszędzie znajdziesz naśladowców tej kultury niezależnie od miejsca zamieszkania. W Polsce hip hop zaczął się rozwijać na początku lat 90-tych, choć już w latach 80-tych można odnotować pierwsze korzenie rapu w Polsce (Deuter - Nie ma ciszy w bloku), czy fascynację breakdance. Jednak dopiero w latach 90-tych zaczęło się to na poważnie i pojawiły się pierwsze składy jak: Wzgórze Ya-pa-3, Kaliber 44, Trzycha, Slums Attack, Nagły Atak Spawacza, Molesta, Zip Skład. Za "ojców chrzestnych" polskiego rapu uważa się z jednej strony Liroya, z drugiej DJa Volta. Nie ma co ukrywać, że Liroy przyczynił się do popularności rapu w Polsce na większą skalę i do dziś sprzedał najwięcej kopii swojego "alboomu" w historii. Swój udział miał także Kazik reklamowany jako "Pierwszy Raper Rzeczypospolitej" po wydaniu płyty "Spalam się". Jednak za pierwszą przełomową płytę rap w Polse uważa się produkcję Wzgórza Ya-Pa 3 wydaną w 1995 roku - to wtedy zaczął się pierwszy "boom" na hip hop. Nieco wcześniej mieliśmy jeszcze Salem-Skate i zespół Bad Master C. Kolejna "rewolucja" dla oblicza muzyki rap w Polsce miała miejsce za sprawą Molesty i płyty "Skandal" w 1998 roku. To wtedy zaczęła się era ulicznego rapu. W okolicach roku 2001 mieliśmy także medialny "boom" na hip hop.  Przyczyniły się do tego między innymi płyty Paktofoniki, Grammatika, Fenomena, WWO, Tedego, Kalibra 44 a także teledyski i programy (WSZ i CNE), które można było już wtedy oglądać w telewizji. Warto jeszcze wspomnieć o "słynnym" wydawcy Krzysztofie Kozaku, który przy odrobinie szczęścia byłby wydawcą większości najbardziej przełomowych płyt rap w Polsce, między innymi także Paktofoniki. Kolejne pokolenia podtrzymują tradycję, więc dzisiaj możesz słuchać raperów zarówno mainstream'owych jak i tych tworzących polski "underground" - podziemną scenę rapu. Hip hop w Polsce doczekał się już wielu artystów, różnych styli, kilku przebierańców i paru skandali, ale każdy może dzisiaj znaleźć w tej muzyce coś dla siebie.